Relacje » Sylwester Rowerowy 2006/07, 31 grudnia 2006
Ostatni dzień grudnia 2006 roku, parę minut przed północą, środek Kaszub, wiatr nie z tej Ziemi, temperatura w granicach kilku stopni, w oddali słychać odgłosy pierwszych fajerwerków, większość normalnych ludzi składa sobie na jakiś imprezach noworoczne życzenia pijąc szampana, a przez las przedziera się banda trzynastu umazanych błotem oświetlonych od stóp do głów rowerzystów. Tak to my.
A o co w tym wszystkim chodziło i jak się to zaczęło? Otóż postanowiłem w tym roku spędzić Sylwestra na rowerze, bardzo szybko znaleźli się podobni fanatycy rowerów, więc i rajd stał się oficjalny. Nie był to zwykły rajd, nie chodzi tu tylko o jego termin i pogodę, ale również o to, iż mieliśmy na nim koleżanki spoza Polski, dwie Węgierki. Posiadaliśmy także wóz techniczny - tak się złożyło, że Paweł, który od dawna deklarował swój udział rozchorował się, a że nie chciał ominąć tego wyjazdu, przyjechał samochodem i spędził sylwestra na czterech kółkach zamykając peleton. Dzięki za dobre oświetlenie i gratuluje samozaparcia!
Trasa nie była zbyt wyszukana. Wystartowaliśmy z Gdańska Wrzeszcza z małym opóźnieniem, kierując się na Matemblewo. Dalej przez las i masę pourywanych z powodu wichury gałęzi dotarliśmy na Matarnię, gdzie czekał na nas Wojtek i Janusz vel Stefan. Odtąd towarzyszył nam również wóz techniczny i przemieszczające się z kosmiczną prędkością chmury oświetlone blaskiem księżyca. Całkiem fajnie.
Jadąc sobie tak spokojnie można było zaobserwować jakieś błyski lamp w aparacie z okolicznych poboczy dróg oraz Flasha (który jak widać nie bez powodu ma taką ksywkę) wyprzedzającego co chwilę wszystkich. W takich klimatach dotarliśmy do Czapli, przed którymi można było liznąć trochę błotka.
Dalej droga potoczyła się asfaltami i płytami betonowymi przez Pępowo, Przyjaźń do Skrzeszewa Żukowskiego. Podczas przejeżdżania przez okoliczne wioski towarzyszyły nam różne dziwne zapewne sylwestrowe okrzyki i wybuchy petard. Do tego silny wiatr, który w Gdańsku tego dnia wywalił nie jedno drzewo, oczywiście wiał nam w twarze.
W Skrzeszewie wskoczyliśmy na miłą polną drogę z masą kałuż, w których mogliśmy przyprawić naszym rowerom odpowiedni wygląd na Nowy Rok w postaci maseczki z mokrego gruntu. Gdy tylko wjechaliśmy w las, kałuże z wodnistych zamieniły się w błotniste, napędy dostały więc trochę masy ściernej a my jakiś dziwnych brązowych plamek na ubraniach.
Tuż przed Borczem, na bruku wytrzęśliśmy z rowerów zbędne ziarna piasku i wskoczyliśmy na szosę celem oblężenia całodobowej stacji w tejże wiosce. Zarówno część paliwowa, sklep jak i mały kuszący bar były otwarte, więc ogrzaliśmy się przy herbatce parę minut zagryzając węgierską czekoladę.
Czas gonił, bo do Wieżycy została niecała godzina, tak więc szosą, pustą od samochodów kompletnie (no był jeden za nami) dotarliśmy do jej podnóża i dalej lasem wspięliśmy się na szczyt zdobywając go dokładnie o północy, a niektórzy parę minut po. Na samym szczycie tej najwyższej góry na Niżu Środkowoeuropejskim osiągającej wysokość 328,6 m. n.p.m. nie wiało wcale tak mocno, natomiast na górnej części wieży można było odlecieć. Nie przeszkodziło to jednak paru osobom w przejażdżce po najwyższym jej tarasie. Złożyliśmy sobie różne rowerowe życzenia noworoczne, wypiliśmy po symbolicznym łyczku szampana, bo więcej nam nie można było z powodu powrotu również na kołach, odpaliliśmy jakieś fajerwerki, zjedliśmy różne smakołyki. Tak właśnie, nie były to jakieś typowe rowerowe power bary, a: ciasto typu bardzo dobre, którym częstował Wojtek, sałatka przywieziona przez Asię, kulturalnie zjedzona na talerzykach i przy użyciu widelców i jeszcze kilka innych rzeczy. Spędziliśmy sporo czasu na tarasie, później pod wieżą i ostatecznie, chyba już po pierwszej opuściliśmy miejsce kultu okolicznych rowerzystów, na dobre witając Nowy Rok na zjeździe z Wieżycy w ciemnościach. Mówię Wam, dla takich chwil naprawdę warto żyć.
Droga powrotna wiodła różnymi bocznymi drogami, dziury oświetlał nam niezastąpiony wóz techniczny, blachosmrody o ile w ogóle zaistniały, to bały się nas wyprzedzać widząc masę mrugających czerwonych światełek, ogółem wiatr też zaczął wiać w odpowiednim kierunku. Fajnie było zacząć Nowy Rok od nabicia paru kilometrów.
Podsumowując był to jeden z najlepszych moich sylwestrów, łącznie przejechaliśmy okrągłe 101 kilometrów, a na zakończenie w Gdańsku, już lekko okrojoną ekipą zrobiliśmy sobie małą noworoczną imprezkę na rozgrzanie i pogadanie o różnych sprawach rowerowych w różnych dziwnych językach. Dla spragnionych można sobie było pojeździć na rowerze wirtualnie przy użyciu odpowiedniej gry komputerowej;)