Relacje » Hobbit, czyli do Wejherowa i z powrotem, 13 września 2009
Mimo niezbyt atrakcyjnej pogody i dość mętnej zapowiedzi znalazło się paru chętnych na zaliczenie wejherowskiego klasyka. Co prawda na start nie wszyscy dotarli cali, zdrowi i z kaskiem w jednym kawałku, ale zupełnie nie przeszkodziło to w ruszeniu w stronę Wejherowa.
Na Szlaku Zagórskiej Strugi, zgodnie z przewidywaniami, był pot (głównie mój), krew (Weroniki, już zakrzepła) i łzy (deszczu). Za to jakoś nie dopisało błoto. Nawet mimo deszczu, który jakoś tak zupełnie nie przeszkadzał. Sławek narzucał tempo (nie należące do zbyt spacerowych), Tomek robił za fotreportera, Weronika podgrzewała atmosferę narzekaniem na zbytni gorąc,a ja zajmowałem się tym, w czym czuję się najlepiej - czyli zarządzaniem postojów na bufet.
I tak w przemiłej atmosferze, urozmaicanej posapywaniem na podjazdach, zgrzytaniem napędów i piskiem hamulców, upłynęła droga do Wejherowa. W międzyczasie nawet przestało padać i wyszło słońce, choć na szczęście na tyle późno, że na ścieżkach Kalwarii nie było żywego ducha i mogliśmy całą przejechać rowerem, dopiero pod Kościołem Trzech Krzyży trafiliśmy na nabożeństwo i trzeba się było cichcem przemknąć schodami.
Z wejherowską gastronomią nie było najgorzej, wybór spory, skończyło się na odwiedzeniu dwóch lokali na rynku (jeszcze trzeci, bar kebabowy, kusił, ale to już byłby zbyni hardkor, może innym razem).
A potem już było z górki, Szlak Wejherowski w promieniach słońca i już lekko jesiennych barwach jest wybitnie relaksacyjny, w sam raz na jazdę z pełnym brzuchem. Nnno, może dzięki ostatniej zmianie przebiegu już nie tak bardzo, bo od Piekiełka znów zaczęły się góry i czasem nawet trzeba było wziąć rower na plecy, aby się w końcu dostać do Sopotu. Na koniec pogoda nas pokarała za zbyt długie plażowanie w Wejherowie i Piekiełku i postanowiła znowu zmoczyć doczyszczone napędy. A tak już zupełnie na koniec, w Sopocie, dzięki całkiem grubemu patykowi Sławek dostał pretekst, aby kupić sobie nową przerzutkę (dzięki perswazjom Weroniki najprawdopodobniej będzie musiał sobie kupić również nowe manetki, a że pewnie przy okazji jeszcze parę innych szpejów można by wymienić, to pewnie skończy się na nowym rowerze - a wszystko przez jeden patyczek).
To było bardzo fajne 111km (nno, może 120), przy okazji niemal 2km wspinaczki w górę (mało które maratony górskie mogą się pochwalić taką sumą przewyższeń). Bez dwóch zdań to jedna z najpiękniejszych (jak nie najpiękniejsza) oznakowanych tras na rower w okolicach Trójmiasta, zarówno obfitująca w piękne i różnorodne krajobrazy, miejscami niemal beskidzkie, jak też i sprawiająca dużo frajdy z czystej jazdy. Choć nie da się ukryć, że nie wszystkim może przypaść do gustu, zwłaszcza jak ktoś lubi mieć pod kołem zawsze płasko i gładko...